Obrazek użytkownika Anka

Bałtyk, Karkonosze, Izery

Sama nie wiem, jak to się stało? Kupiliśmy Westę. Do niedawna nie wiedziałam, co znaczy samo słowo Westfalia, a dziś pełna radosnych wspomnień, opowiadam każdemu, o bajecznych wakacjach, w naszym przytulnym domku na kółkach.
A wszystko zaczęło się na początku lipca, od obojętnego kuknięcia do wnętrza T3-ójki, należącej do zaprzyjaźnionych busomaniaków. Zaparkowana, niczym nie zwracała na siebie mojej uwagi, no może poza szpetnym wodogłowiem. W duchu zastanawiałam się -po co im taki wóz ?- pewnie odrapany w środku, podwozie w zaawansowanej korozji, no i ta czapka. Tak pomyślałam, zanim zajrzałam do środka. Właściciel rozsunął boczne drzwi, wskoczyła do wnętrza jego latorośl, za nią moje dzieci, weszłam też ja, i nagle stała się magia. Poczułam się jak dziecko, wysiadać z wozu wcale nie miałam ochoty. Zachciało mi się mieć taki wóz, tu i natychmiast. Przypomniałam sobie, że zawsze marzyłam o takim malutkim domku, którym można przemierzać świat, a przynajmniej Polskę. Okazało się wnętrze całkiem nieźle wygląda, no i to zachęcające, jakże przytulne "pięterko" do spania. Usiadłam na kanapie, rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam, coś bez czego żyć nie mogę. Kuchenka! Mogłabym tu nie tylko spać, ale i gotować. W głowie układał się chytry plan, zarazić pragnieniem Dawida.
Fajna ta westa – rzuciłam po powrocie do domu, rozpoczynając tym samym marzycielską rozmowę na temat wakacji we własnym busie. Oboje byliśmy zachwyceni busem naszych przyjaciół. Nie musiałam przekonywać Dawida, był chyba bardziej "zajawiony" niż ja. Wszystkie przeciw rozganiało milion za. Baliśmy się tylko tego, że to stare auta, no i czy rzeczywiście to jest to, czego chcemy, czy może tylko pragnienie chwili. Co inni powiedzą...Wieczór minął, a temat ucichł. Zaczęliśmy planowanie wakacji osobówką, aż do kolejnego spotkania ze wspomnianymi busomaniakami.
Kilka opowieści o kanciakowych wyprawach, Grecja, Chorwacja, o wesołym towarzystwie, o pasji. Okazało się, jeszcze tego samego wieczoru, że jest do kupienia T3-trójka, od znajomego, który zapragnął mieć nowy wóz...T2-dwójkę. Sprzedaje ją w dobrym stanie, z wymienionym silnikiem, kompletnym środkiem, z kuchenką gotową do odpalenia. Wóz do obejrzenia na zlocie garbusów w Kryspinowie. Pojechaliśmy, obejrzeliśmy i decyzja zapadła. Kupujemy. Szybkie przeliczanie kasy. Wpłata zaliczki, ostatnie negocjacje i rowerowy wypad Dawida po nasz busik na Śląsk. Na powrót ojca, nowo zakupionym busem, czekaliśmy w trójkę, na parapecie. Ekscytacja sięgała zenitu, a on się spóźniał. W końcu podjechał, hałaśliwy niczym czołg. Zgotowaliśmy mu przywitanie z okrzykami radości i zachwytu. Wieczorem tradycyjne oblewanie busa, połączone z nadaniem nazwy. Garnkobus – wymyślił Sebek, zostając tym samym ojcem chrzestnym wozu.
Od razu po zakupieniu Westy, rozpoczęliśmy wielkie przygotowania do wakacji. Mieliśmy zaledwie tydzień, żeby ją "dopieścić". To niewiele czasu na gruntowne pucowanie, pranie i czyszczenie. Dawid musiał się nauczyć też nim jeździć. Niby nic szczególnego, ale skrzynia czterobiegowa, jedynka wchodziła za trzecią próbą, brak wspomagania... Pewnego wieczoru Dawid wkroczył do mieszkania i zadowolony oświadczył: Wiesz kochanie, nauczyłem się już wbijać jedynkę, pogratulowałam mężowi i odetchnęłam z ulgą. Przeczuwając jednocześnie, że ta jedynka jeszcze nam „wybierze jajeczka”.
Te siedem dni upłynęło pod znakiem wielkich porządków, w domku na kółkach. Wypraliśmy każdą możliwą tkaninę, wygładziłam zmechacone zasłonki, a cifem wyszorowaliśmy oryginalne jasne obicia. Do tego odkażanie lodówki, zeskrobywanie resztek z kuchenki, odkurzanie, polerownie, mycie karoserii i okien. Dawid zajął się oświetleniem, ułamaną klapką przeciwsłoneczną i brakującym „szyberdachem”. Pracy było naprawdę dużo, ale w sobotę 3 sierpnia bus był gotowy do drogi. Rano wyruszyliśmy w trasę, wstępując do dziadków po dzieci i żeliwny garnek.
Swoją przygodę rozpoczęliśmy od ogniska pod Brzeskiem. Tam, jak na Ankę w garnkach przystało, przygotowałam kulinarną ucztę. Kociołek z ogniska. Niebo w gębie. Ziemniaki, cebula, marchew, pieczarki, boczek, karczek, kiełbasa, buraki, papryka, cukinia, czosnek, zioła, przyprawy, wszystko to otulone liśćmi kapusty, ciasno upchnięte w garnku i pieczone godzinę nad żarem. Dawno takich pomruków zadowolenia nie słyszałam. A niebo tego wieczoru było srebrne od gwiazd. No i nasza pierwsza noc „na nowym”. Snu nie zapamiętałam, ale budząc się rano wiedziałam, że tego zakupu nie pożałuję. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że nasz kanciak pokaże różki.
Z Brzeskiem pożegnaliśmy się w południe, nie mając ciągle ścisłego planu, czy nad morze dotrzemy w niedzielę czy poniedziałek. Pierwszy raz w życiu, jechaliśmy ''w kierunku'', nie mając obranego konkretnego celu. Każda podróż, zawsze była wcześniej zaplanowana, trasa, nocleg etc. W tym roku wyruszając z domu, nie wiedzieliśmy do jakiego miasta dojedziemy. Z jednej strony pełen luz, z drugiej stres, czy staruszek busik da radę, przecież znaliśmy się tak krótko.
Droga nad morze trochę nam się dłużyła. Dobry moment na przemyślenia. Nie sililiśmy się na rozmowę, przy otwartych oknach, na autostradzie, nie sposób było się dogadać. Zabójcza prędkość 90 km/h wystawiła naszą rodzicielską cierpliwość na dużą próbę. Dzieci z nudów, rzucały do siebie tym, co znalazły pod ręką, a warkot silnika zagłuszał wszelkie próby uspokojenia. W akcie desperacji zatrzymaliśmy się, nad widocznym z drogi głównej, kąpieliskiem. Chłodna woda ostudziła nasze emocje, słońce dodało optymizmu, jeszcze więcej optymizmu, cytując pewnego KO -wca.
Tym razem planując kilka godzin bez postojów, puściliśmy dzieciom bajki. Błogosławiony ten, który wymyślił animację, zgodziliśmy się z Dawidem i ruszyliśmy w kierunku Łodzi. Jadąc autostradą, minąwszy już Ziemię Obiecaną, poczuliśmy wielki głód. Zatrzymaliśmy się na przyjemnym parkingu, gdzie dzieci rozprostowały kości i spaliły nadmiar energii, a starzy przygotowali posiłek. Na palnik rzuciłam ogórkową, wiadomo, że z pełnym brzuchem życie nabiera nowych kolorów.
Ciągle wahaliśmy się, gdzie zanocować, pędzić nocą nad samo morze czy przenocować gdzieś niedaleko i rano dobić do celu.
W końcu zdecydowaliśmy się na nocleg w Toruniu. Camping blisko zjazdu z autostrady i toruńskiej starówki. Na pole dojechaliśmy o 22. Rozłożyliśmy kanapę i rozkoszując się wygodą naszego busika usnęliśmy błogim snem.
Leniwy ranek zweryfikował nasze plany. Zamiast ruszyć na starówkę wczesnym rankiem, na spacer wybraliśmy się dopiero przed południem.
Toruń ujął nas swoją urodą i architektonicznym rozmachem, jednocześnie zachwycając kameralną atmosferą. Na uliczkach małe sklepy, szewc, zegarmistrz, Cepelia, dom Mikołaja Kopernika, Krzywa Wieża. Urokliwe miejsce, nieupstrzone jeszcze światowymi markami, przyprawiającymi o kompleksy polskiego turystę. Spacer, lody i powrót na camping mostem Piłsudskiego. O 13 wystartowaliśmy do Chłapowa. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że ta miejscowość tak ściśle przylega do Władysławowa. Jadąc na wakacje unikamy znanych miejsc. Nie lubimy męczącego zgiełku, kramów, grających samochodów i tłumu spragnionego smażonej flądry. Daliśmy się uwieźć nieznanej nazwie...
W porze obiadu, dobijając już do Grudziądza, szczytem naszych marzeń okazał się hot dog ze stacji benzynowej. Miejsce, którego nigdy nie zapomnę, tam miałam pierwszego "focha" na Westę.Nie odpaliła. Przy rozgrzanym silniku, nasz kanciak wymaga dłuższego kręcenia (sparawa do diagnozy). No to Dawid kręcił, a że akumulator nie pierwszej młodości, zdechł. Starając się nie okazywać złych emocji, rozsiadłam się na kanapie, zabawiając dzieci wesołą gawędą. Tymczasem Dawid pobiegł na stację, kupił kable ( jedyna stówa), zorganizował podpięcie do okazałego dostawczaka i odpalił. Niechętny z początku kierowca mercedesa, puścił pełen satysfakcji uśmiech, po moich serdecznych i celowo przesadzonych podziękowaniach. Odpalona Westa miała nas tym razem dowieźć bezpośrednio na camping. Na żadne postoje nie mogliśmy sobie już pozwolić . Wieczorem dojechaliśmy na miejsce. Nie gasząc silnika, wybraliśmy ustronne miejsce na gigantycznym campingu i spragnieni morza, pobiegliśmy na plażę.
Pogodny wieczór, ciepła woda, tak, do dostania nad naszym kapryśnym Bałtykiem. Przepiękne klifowe zbocze, zapierający dech w piersiach widok z campingowego urwiska, no i gwieździste niebo, nie potrzebowałam nic więcej.
Przeklęte wcześniej bliskie sąsiedztwo Władysławowa, okazało się dla nas jednak zbawienne. W sklepie motoryzacyjnym kupiliśmy akumulator, osiągając równocześnie spokój ducha i możliwość dalszego podróżowania, a plany były dalekobieżne.
W Chłapowie zostaliśmy cztery dni, by następnie zrobić przerzut do Dębek, gdzie ujrzałam najpiękniejszą bałtycką plażę, szeroką i nieprzeludnioną. Tam w szerszym gronie znajomych spędziliśmy kolejne sześć dni.
Doświadczywszy nad Bałtykiem cudownej pogody, surferskich fal i flauty, 13 sierpnia br. postanowiliśmy opuścić to rajskie miejsce. Chcąc przedostać się na zachodnią część Wybrzeża, we wtorkowe popołudnie przejechaliśmy do Mrzeżyna. Tam, zniesmaczeni wyglądem miasteczka i campingu zaparkowaliśmy bus tylko na nocleg. Planowaliśmy wczesnym rankiem wyjazd do Olszyny, aby spędzić w górskich warunkach resztę naszego cennego urlopu.
Wiedzeni rozlicznymi objazdami, przez Stargard Szczeciński, Gorzów Wielkopolski, Zieloną Górę, pod nieszczęsnym przewodem, ogłupiałego od niekonsekwencji na polskich drogach GPS'a dotarliśmy do Olszyny. Tam ugoszczeni po staropolsku, winem, kiełbasą i chlebem, spędziliśmy wyjątkowo zimną noc, gawędząc i ogrzewając się tlącym żarem z grilla. Rozchodząc się o 3 nad ranem, ułożyliśmy turystyczny plan na kolejny dzień. Dziki nocleg w Jakuszycach na dwie Westy i rowerowa wycieczka górska na sześć rowerów.
Trasa rowerowa po Izerach okazała się cudem samym w sobie. Ludzi jak na lekarstwo (antidotum na nadmorską traumę), podjazdy w sam raz, regenerujące mięśnie zjazdy, las, rzeka, na drodze naturalnie rozrzucony krzemień, szczęśliwe dzieci, zmęczeni, ale zadowolenia rodzice. Odpoczynek w Chatce Górzystów, bezalkoholowe ;) piwo, kanapki z turystyczną i niekończąca się polana. Chciałoby się tam zostać na wieki. Ale kulinarne powołanie kazało mi wracać, w planie miałam smażenie naleśników dla dzieci i taghiatelle z cukinią i boczkiem dla dorosłych. Gotowanie na dziko było dla mnie przecież nowością. Przepełniona szczęściem i potrzebą nakarmienia tłumów usmażyłam tuzin naleśników na kefirze i wiadro makaronu.
Wieczór na niestrzeżonym parkingu w Jakuszycach, był zwieńczeniem dnia. A nocleg w kanciaku pod niebem pełnym gwiazd, nagrodą za kilometry przebyte, do tego wyjątkowego miejsca na Ziemi. Co prawda, temperatura w nocy spadła prawie do zera, ale nikt o tym nie myślał, podczas liczenia spadających gwiazd.
Drugi dzień, w towarzystwie naszych busowych przyjaciół, spędziliśmy na dreptaniu po Karkonoszach. Zaliczyliśmy Szrenicę, uznając ją za całkiem niemałą, mając na uwadze dwójkę sześcioletnich piechurów. Na szczycie nagroda, odpoczynek i chleb z pasztetem. Długie zejście do Szklarskiej Poręby, skąd czeską kolejką dostaliśmy się pod same busy w Jakuszycach.
Kolejny nocleg spędziliśmy w Olszynie, skąd rano planowaliśmy wypad na Śnieżkę. Ale po pierwsze Dawid schodząc z "pięterka" poturbował palec u nogi. Po drugie nasza córka zagorączkowała, co z kolei mnie przygwoździło do olszyńskiego podwórka. Tego dnia, część urlopowiczów, dostosowując plany do zaistniałej sytuacji zdrowotnej (Dawid usłyszawszy o rowerach natychmiast przestał kuleć) przedostała się na czeską stronę, po to by zaliczyć rowerowego singiel tracka. Podczas gdy część załogi szalała na dwóch kółkach, a ja czekałam na odwrót wirusów.
Niezbyt wczesnym rankiem, następnego dnia, pożegnawszy olszyńskich gospodarzy, pojechaliśmy na kameralny zlot kanciaków. W Pokrzywnej poznaliśmy busomaniaków, nieporównywalnie bardziej zakręconych od nas. A tam już tylko busowe poradnictwo, wino, śpiew i pieczone ziemniaki.
Kończąc swoją wakacyjną opowieść nie mogę pominąć zwiedzania zamku w Mosznej. Przepiękne miejsce, no i nazwa zapadająca na zawsze w pamięć. Będąc w okolicy warto zobaczyć ten pałac, który z zewnątrz architektonicznie przypomina budowlę rodem z disneyowskiej animowanej czołówki.
W sumie, w trakcie szesnastodniowego urlopu przejechaliśmy 2300 km. Oprócz akumulatorowego przypadku, Westa nie zasmuciła nas żadną awarią. Spisała się wręcz na medal. Wynajmowane pokoje, namiot czy apartamenty mogą się schować. Cudownie na wakacjach być zupełnie niezaleznym i mobilnym w pełni tego słowa znaczenia, no i zadowolonym tak jak my.

Dodaj komentarz

Filtered HTML

  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <blockquote> <code> <ul> <ol> <li> <dl> <dt> <dd><p><br>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.

Plain text

  • Znaczniki HTML niedozwolone.
  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.
CAPTCHA

This question is for testing whether you are a human visitor and to prevent automated spam submissions.