Obrazek użytkownika Anka

Albania i Macedonia

No i nadszedł długo oczekiwany urlop. Wyjeżdżamy w niedzielę po południu, w uszach mając jeszcze dźwięki weselnej muzyki, która grała nam noc wcześniej. Pierwszy odcinek, przez Słowację aż pod granicę węgierską, jedzie się znakomicie. Chmury zasłoniły palące słońce, upał miał nas nie zamęczać aż do Macedonii. Nocujemy na Słowacji, a w poniedziałek przejeżdżamy całe Węgry. Na granicy z Serbią, stojąc w niewielkiej kolejce, obserwujemy obóz uchodźców. Spotkamy się z tym zjawiskiem raz jeszcze, w drodze powrotnej, ale o tym później. W Serbii wjeżdżamy na autostradę, widoki nas nie zachwycają. Dopiero w drodze powrotnej zobaczymy to ładniejsze oblicze Serbii, błądząc po wsiach i miasteczkach, gdzie rytm życia wybijają dożynki i święta lokalne.

Na autostradzie tankujemy oba busy. Chowamy rachunek, nie sprawdzając jego słuszności. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów orientujemy się, że skasowano nas dwukrotnie. Jedno tankowanie, podwójna cena. Zatrzymujemy się na kolejnej stacji sieci, która zrobiła nas w trąbę. Rozmowę z menadżerką stacji OMV przeprowadzam w języku miejscowym. Nigdy nie wiadomo, kiedy przyda ci się magisterka z filologii serbskiej. Znajomością języka wprawiam w osłupienie kierowniczkę stacji i szczęśliwie odzyskuję „nadpłacone” dinary. Bez oświadczenia, kawałka świstka, potwierdzenia i podpisu. U nas by to nie przeszło.

Z uzupełnionym portfelem i uśmiechami na twarzy ruszamy w dalszą podróż. Dojeżdżamy do Belgradu, miasta przygniatającego swoim rozmiarem, tak gigantycznym, że nie dziwi nas biegnąca przez stolicę Serbii, autostrada. Wtedy dopada nas kolejna, tej podróży, burza. Nadchodzi wieczór i warunki do jazdy pogarszają się. Zjeżdżamy z autostrady, zaczynają się wzniesienia, a my ciągle rozglądamy się za przyzwoitym miejscem na nocleg. Nie jest to łatwe. Nawet duże stacje są brudne, cuchnące, z błąkającymi się psami, które będą nam towarzyszyć przez cały urlop. Zmęczeni całodzienną podróżą i narzekaniem dzieci, lądujemy na pierwszej przyzwoitej stacji. Budzimy się wczesnym rankiem, psy też już na posterunku, i przystępujemy śniadania, psy również. Po śniadaniu, bez żalu ruszamy.

Po kilkunastu kilometrach docieramy do Macedonii. Wjeżdżamy na drobno poszatkowaną bramkami autostradę. Opłaty są niewielkie, lecz zróżnicowane. Kwota zależy od widzimisię kasjera. Dlatego raz płacimy jak za osobówkę, innym razem jak za busa. Znów te różnice obyczajowe. Obwodnicami omijamy Tetovo i stolicę Macedonii, Skopje. Jedziemy w kierunku Ochrydu, naszego pierwszego turystycznego przystanku. Wiążemy z tym miejscem wielkie nadzieje, wieczorem okazuje się, że nie były płonne. Wspinamy się serpentynami, wśród skał, byle do Ochrydu. Do miasta docieramy po południu. Jest pięknie. Jezioro Ochrydzkie zachwyca nas kolorem wody i jej przejrzystością. Miasto leży bardzo malowniczo, bo na wzniesieniach, jest kolorowe i klimatyczne, ale też gwarne i zatłoczone. A my pragniemy zanurzyć, utrudzone podróżą, ciała w lazurowej wodzie. Udajemy więc się na pole namiotowe Gradiste, w pobliżu parku Galihica.

Ochryd jest śliczny, zarówno miasto jak i jezioro. Krystalicznie czysta i ciepła woda. W wodzie spędzamy cały wolny czas. Nurkujemy, pływamy, opalamy się na małej, prawie prywatnej plaży. Niestety Macedończycy, nie należą do największych czyściochów na świecie, dlatego przed zasiedleniem owej plaży, musimy ją posprzątać. Dawid, będący wyznawcą zasady, dzień bez aktywności fizycznej, dniem straconym, odbywa właśnie tu pierwszą wyprawę rowerową. Na przełęczy między Jeziorem Ochrydzkim a Jeziorem Prespa, spotyka dwóch Polaków, przemierzających Europę na rowerach. Oni pewnie też żyją wedle tej zasady. Macedonia jest piękna i ...tania, co głównie docenia damska część ekipy. Wieczorem, bowiem nie tylko zaliczamy spacer po pięknym mieście, festiwal pieśni ludowej, na której gra, śpiewa i tańczy zespół Ślązaczek, ale również zakupy. Ze sklepów wychodzimy z naręczami sukienek, a mężczyźni nie protestują, taka ta Macedonia przyjazna.

Po dwóch nocach spędzonych w Macedonii, wyruszamy w dalszą drogę. Już właściwie po pół godziny podróży dojeżdżamy do granicy z Albanią, od południowej części jeziora. W miejscowości Pogradec wymieniamy, w banku, Euro na Leki. W Albanii nie zaleca się wymiany waluty w kantorach. Faktycznie, bankier pracuje z wyjątkową skrupulatnością, bez podpisu nas nie puszcza. Jedziemy dalej, wspinając się zboczami majestatycznych gór, serpentyny prowadzą nas na zachodnią część jeziora. Do Elbasant zjeżdżamy niekończącymi się zawijasami. Po drodze oglądamy pozostałości po starych kopalniach, mosty, tunele, budynki, tory. Ciągle jedziemy na zachód i powoli robi się płasko.

W końcu dojeżdżamy do upragnionej albańskiej autostrady imienia Setnej Rocznicy Odzyskania Niepodległości. Nazwałabym ją raczej autostradą osobliwości. Autostrada albańska podzielona jest licznymi rondami. Nie brakuje na niej wyjazdów z domostw, handlu autostradowego, pieszych, rowerzystów, motocyklistów jadących poboczem pod prąd. Liczne, obficie zaopatrzone stragany oraz małe, prawie mikroskopijne gastronomie. Hitem autostradowym jest mężczyzna, stojący na środkowym pasie zieleni, z zającem w garści, super okazja. W końcu autostrada dziwactw kończy swój bieg, a my dojeżdżamy do Vlore, gdzie morze wygląda wspaniale, ale plaża niestety nie.

Nie zatrzymujemy się w mieście, jedziemy dalej, ale droga zapowiada się ciekawie, bo przed nami wyrastają potężne góry. Zaczynamy się wspinać, coraz wyżej, coraz ostrzej, coraz ciaśniej, ale ciągle w porządku, do przejechania. Busy sprawują się dzielnie. Widoki zapierają dech w piersi, nie wyłączamy go pro. W końcu docieramy na Przełęcz Llogara, skąd morski turkus powala nas na kolana. Ale szybko wstajemy, widok widokiem, na wysokości 1010 m.n.p.m., jest po prostu zimno. Tutaj chmury troskliwie okalają szczyty, jest bajkowo. Zjeżdżamy do Dermi, tu nie znajdujemy kempingu. Ruszamy więc dalej, na południe. Nieoczekiwanie na chłodnicy przestaje działać wiatrak, otwieramy nagrzewnicę i chłodzimy silnik nagrzewając i tak ciepłe wnętrze busa. Na szczęście to tylko bezpiecznik.

Zjeżdżamy w kolejną zatokę, chcemy wreszcie znaleźć miejsce do spania. Kemping Europa, okazuje się być małym koszmarnym slumsem, spadamy. Gdy dojeżdżamy do Himare jest już ciemno. Znajdujemy kemping, ale ponieważ jest w centrum głośnego miasta – rezygnujemy i szukamy dalej. Zaliczamy kolejną zatoczkę, tam po wielu rozmowach łamaną angielszczyzną, zostajemy skierowani na plażę Livadh. Wreszcie odnajdujemy spokój, nocleg i piękną plażę. Pierwszą noc spędzamy na kempingu Kranea, gdzie w zachwyt wprawiają nas sanitariaty. Ale ranek i światło dnia otwiera przed nami nowe perspektywy. Zmieniamy miejsce noclegu na kemping obok. Tu, oprócz toalet w europejskim znaczeniu, znajdujemy wszystko: cudowny widok z busa, piękną i niezatłoczoną plażę oraz dobrą i tanią restaurację.

W pierwszym dniu plażowania, zaskakują nas naprawdę duże fale. Zabawa jest przednia, dlatego z wody właściwie nie wychodzimy. Na kempingu głównie Włosi i Polacy, niewielka ilość Niemców. Czyżby Albańczycy nie mieli wakacji? Gospodarze uaktywniają się w sobotę, kiedy na Livadh zjeżdżają się wszystkie Mercedesy świata. Po trudach kąpieli zajadamy się pyszną pizzą lub owocami morza. Kelnerzy są uśmiechnięci i bardzo mili, ale w swoim języku, bo angielski muszą jeszcze doszlifować. W końcu jednak dogadujemy się i na stół wjeżdżają pyszności, w niezwykle zadowalających cenach.

Tak dobrze rozpoczęty wieczór jednak kończy się dość niefortunnie. Okazuję się, że wirusy i bakterie grasują również w bajkowych okolicznościach. Kiedy gorączka mojej córuni dobija do 39 stopni, postanawiamy niezwłocznie udać się do jakiejkolwiek placówki służby zdrowia. W poszukiwaniach odpowiedniego miejsca, bardzo pomocna okazuje się ekipa z pobliskiego baru. Organizują nam taxi, która za niewielką kwotę dowozi nas na miejsce. Znów bariera językowa, nie pozwala nawiązać z kierowcą kontaktu. Trzykrotne wzruszenie ramionami, sugeruje, aby nie zadawać więcej pytań. W szpitalu spotyka nas miła niespodzianka. Mimo dość skromnego wyposażenia jest bardzo czysto i pomoc jest fachowa. Mówiąca po angielsku pani doktor, szybko zdiagnozowała anginę. Jeszcze tylko szybkie wypisanie recepty na skrawku makulatury i wracamy na kemping. Bez żadnych formalności, wpisów, pieczątek, ani paragonu z apteki. Nieco uspokojeni wracamy z tym samym taksówkarzem, który jak się domyślacie, nie ma żadnego oznaczenia, koguta, taksometru. Świetnie radzi sobie za to z zaokrąglaniem kwot, w czym pomaga mu znajomość angielskich liczebników, tylko liczebników.

Kolejne dni to wychodzenie z choroby i wyciszenie morza. Woda robi się fantastycznie przezroczysta, dlatego nurkujemy bez opamiętania. Do obłędu czysta woda, dno bogate w roślinność i ryby, to nasz raj na ziemi. Z każdym dniem, coraz lepiej poznajemy okolicę, dzieci eksplorują liczne bunkry. Bo tak właśnie na Bałkanach. To, co ziemskie styka się z niebiańskim, bajeczna plaża, z wojennymi pozostałościami, dziewicze góry ze stosami śmieci. Koniec naszego odpoczynku w Livadh, wieńczy wodna przejażdżka na bananie,cena przemawia do nas głośno i wyraźnie. Czas pożegnać się z naszym kempingiem. Wyjeżdżamy, ale nie kończymy swej podróży. Po drodze wstępujemy do Butrintu, miasta antycznego. Odbywamy tutaj długi spacer przez łaźnie, amfiteatr, bazylikę, salę kolumnową i liczne budynki zwykłych antycznych mieszkańców Butrintu. Jesteśmy szczerze zachwyceni niewielką ilością zwiedzających. Zaspokojeni kulturalnie, pragniemy znaleźć miejsce na plażowanie i nocleg. Niestety jest to bardzo trudne. Zarówno w Ksamilu jak i w Sarandzie jest tłocznie i nie ma przyzwoitych kempingów. Znalezienie ładnego miejsca zajmuje nam całe popołudnie. Ale to, co znajdujemy, przerasta nasze oczekiwania. Zatrzymujemy się w prześlicznej, pustej zatoczce, gdzie właściwie na dziko parkują trzy busy. Przez zachodem zaliczamy relaksującą kąpiel. Notowania miejscówki szybko lecą w dół. Okazuje się, że z prysznica nie leci słodka woda. Rano zjawia się właściciel parceli, inkasuje 5 E za busa i znikamy.

Wracamy do domu, ale nie łapiemy jeszcze „powakacyjnego doła”, bo przed nami krótka, pożegnalna wizyta w Macedonii. Aby nie zanudzić siebie i dzieci, wracamy inną trasą. Najpierw pokonujemy przełęcz drogą SH99, następnie pędzimy SH4 zatrzymując się na chwilę w malowniczym Gjirokaster, które jest wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Ze względu na stromiznę uliczek, Gjirokaster nazywane jest Miastem Tysiąca Schodów. Wyjeżdżamy z Gjirokaster i pędzimy, wzdłuż rzeki, pięknym wąwozem, aby dostać się do pamiętnej autostrady osobliwości.

W drodze powrotnej, na granicy między Albanią i Macedonią, celnicy wykazują się wyjątkowym pobudzeniem i zaangażowaniem w wykonywanie swoich czynności. Zaglądają pod karoserię, opukują nasz bus, wkładają głowy do środka. Są nad wyraz obowiązkowi, nam na szczęście nie każą zjeżdżać do kontroli szczegółowej, co przytrafia się innym podróżującym. Jedziemy dalej, aż do Jeziora Ochrydzkiego. Chcemy raz jeszcze nacieszyć oko tym niezwykłym widokiem, cały dzień plażowania i zabawy w wodzie, po to by podładować baterie przed długą podróżą. Najbardziej obawiamy się długiej i monotonnej drogi przez Serbię, tutaj też planujemy nocleg.

Aby wreszcie odpocząć, szukamy porządnie wyglądającej stacji benzynowej. Nie jest to jednak takie proste, okazuje się, że przez Serbię, wracają tłumy zeuropeizowanych Turków. Po wakacjach ojczyźnie, pędzą do pracy, głównie do Niemiec. Stacje benzynowe i przylegające do nich tereny zielone, wyścielone są wzorzystymi kocami, na których biesiadują tureckie wielopokoleniowe rodziny. Pośród wypasionych Audi i BMW nie ma miejsca na dwa wiekowe kampery. Po kilku godzinach poszukiwań, znajdujemy wreszcie kilka metrów kwadratowych na nocleg. Ale jest to czujne spanie.

O poranku docierają do nas informacje o kłopotach na granicy serbsko-węgierskiej. Postanawiamy odbić na wschód i jechać przez Rumunię. Przejście graniczne między Serbią a Rumunią znajduje się w tzw burakach. Luz, celnicy, rowerzysta i pszenica dookoła. Boimy się, że z nudów, celnicy będą chcieli nas pooglądać szczegółowo. Rzeczywiście pierwsi do budek dojeżdżają znajomi, tam rozmawiają z urzędnikami serbskimi, nie znającymi angielskiego. Obaj są dociekliwi. Dopytują o jakieś opłaty, podatki. Przez chwilę jest nerwowo, bo w powietrzu wisi widmo, dodatkowych opłat. I tu po raz kolejny, okazuję się, że nie zbadane są wyroki boskie. Kto by pomyślał, że w szczerych polach, ja z Serbem o siatkówce będę rozmawiać. Volejbol, Zakopane, Kraków, Wieliczka i podziałało. Trochę śmiechu, kilka dowcipów, parę słów o sobie, skąd serbski, studia i rozstajemy się z Serami w braterskiej atmosferze. Nikt już o żadne opłaty nie pyta. Rumuńscy celnicy równie mili i pracowici. Chętnie wzięli się do szukania, zajrzeli nawet do szafek. Nie znalazłszy jednak niczego, co mogłoby wprowadzić ożywienie do codziennych czynności, puszczają nas z życzeniami spokojnej podróży. Szybko pokonujemy krótki odcinek drogi w Rumunii i docieramy do Węgier, skąd prosto, już bez żadnych przygód do domu.

Dodaj komentarz

Filtered HTML

  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <blockquote> <code> <ul> <ol> <li> <dl> <dt> <dd><p><br>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.

Plain text

  • Znaczniki HTML niedozwolone.
  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.
CAPTCHA

This question is for testing whether you are a human visitor and to prevent automated spam submissions.